To niby nic wielkiego – kawałeczek bibuły. A jednak zawsze mam je przy sobie – kilka noszę w portfelu, jedną ukryta pod casem w telefonie, no i w kosmetyczce całą paczuszkę. Co takiego wspaniałego mają w sobie bibułki matujące, że nigdy o nich nie zapominam?
W ciągu dnia wiele razy poprawiamy makijaż. Zwłaszcza latem, kiedy wzmaga się problem świecenia w strefie T. Zamiast dokładać kolejną porcję pudru, wystarczy przyłożyć tą magiczną bibułkę i już! Na bibułkach pozostaje całe sebum, a makijaż pozostaje nienaruszony. Małe, niedrogie i proste w obsłudze – niezbędne. Pierwszy raz siostra spakowała mi je do “zestawu panny młodej”, który w dniu mojego ślubu trzymała w swojej torebce. Podała mi je wieczorem dla odświeżenia makijażu i wpadłam po uszy! Od tej pory zużyłam ich już naprawdę sporo 🙂
Dziwi mnie, że tak wiele koleżanek wciąż mnie pyta co to takiego 😉 Dziewczyny, naprawdę warto je mieć! Znajdziecie je w każdej drogerii, tylko trzeba dobrze poszukać. Myślę, że lepiej wspomóc się bibułką niż nakładać kolejne warstwy makijażu.
Macie swoje ulubione bibułki matujące? Używacie w ogóle tego typu produktów? 🙂